Okazuje się, że do wytwarzania ubrań często używa się toksycznych substancji, np. kancerogennego formaldehydu, który zapobiega gnieceniu się tkaniny. Jeśli proces produkcji nie jest przejrzysty lub gdy w kraju, w którym się on odbywa, nie ma odpowiednich przepisów regulujących możliwości użycia substancji, kończy się tym, że odzież zawierająca toksyny trafia do rąk konsumenta.
W ubraniach możemy się obawiać obecności np.: formaldehydu (o działaniu kancerogennym, o którym wspomina np. National Cancer Institue w "Formaldehyde and Cancer Risk"), triklosanu (zabija mikroby, może wywoływać problemy endokrynologiczne), ftalanów (szczególnie DEHP, który może wpływać na płodność), opóźniaczy palenia (możliwe działanie kancerogenne, wpływ na płodność, negatywne oddziaływanie na życie wodne), perfluorowęglowodorów (PFC; mogą wpływać na pracę wątroby, tarczycy, hormonów wzrostu i rozrodczych). Oczywiście problem pojawia się, kiedy tych substancji jest za dużo lub jeśli znajdują się one w niewielkich dawkach w produktach, których używamy regularnie, przez co się akumulują.
Eee... niestety nie tak dokładnie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Zanim w 1976 roku EPA uskuteczniła pierwsze poważniejsze regulacje, na rynek wprowadzonych zostało ok. 60 000 chemikaliów, których nikt nie przetestował. Wiele z nich pozostaje w użyciu do dziś. Obecnie niektóre kraje łatają te dziury legislacyjne, ale - jak się domyślacie - nie jest to proste. Najostrzej do sprawy używanych w procesie produkcji substancji podchodzi Unia Europejska. Pewne kroki od 2016 roku podejmują też USA.